Sobota, 22 sierpnia 2015
Z Dorotką do Bartusia
Tym razem udało mi się namówić żonę na wspólną jazdę
rowerem. Jak do tej pory to jej ulubiony rower wyglądał tak…
Nie mam nic przeciwko pedałowaniu w tandemie na takim sprzęcie ani machaniu wiosłem na kajaku, ale trzeba było w końcu Dorotce pokazać urok Kaszubskiej Marszruty.Wabikiem był 600 letni dąb Bartuś i przejazd przez praktycznie całą długość Parku Narodowego. Ryba chwyciła przynętę :)
Pojechaliśmy trasą, którą w większości już wcześniej sprawdziłem . Najpierw do Drzewicza i potem czarnym szlakiem rowerowym przez Park. Nie jest on elementem marszruty więc nie był w takim standardzie. Nie mniej była to dobrze ubita leśna droga, z niewielkim odcinkami piachu więc dało się jechać. Większość trasy na tym odcinku przebiegała wzdłuż jezior Krzywce – dużego i małego. Jeziorka ładne z unikalną w skali kraju roślinnością. Trochę przypominały mi Jezioro Piaski w Puszczy Wkrzańskiej.
Przed Bartusiem była największa przeszkoda na trasie, czyli wzgórek o charakterze wydmy i było troszkę prowadzenia rowerów.
Sam Bartuś taki jak to zwykle u podstarzałych osobników bywa. Grubawy, koślawy i spróchniały w środku :)
Bartuś
Bartusiowe otoczenie
Czy naprawdę ma 600 lat – mam poważne wątpliwości. Moja znajoma doktor od dendrochronologii uświadomiła mnie niedawno, że jeżeli dęby rosną na podmokłym terenie to mają duże przyrosty roczne i wyglądają na znacznie starsze niż są w rzeczywistości. W Szczecinie takim przykładem są Dęby Krzywoustego, które z Krzywoustym mają tyle wspólnego co nazwa…
Od Bartusia pojechaliśmy w kierunku miejscowości Bachorze. Po drodze stoi Krzyż Napoleoński.
Krzyż z czasów jak niezwyciężona armia szła na Moskala
W Bachorzach wjechaliśmy na znaną mi już odcinek Kaszubskiej Marszruty, którym dojechaliśmy do Małych Swornychgaci. Tam zrobiliśmy sobie małą sjestę nad jeziorem i dalej marszrutą aż do domku. Dorotka dzielnie dawała radę nawet na największych podjazdach.
Zrobiliśmy tylko 25 km, w tym 151m w pionie. Było miło. A popołudniu... dożynki w Sworach :)
Kapela rżnie na burczybasie :)
Nie mam nic przeciwko pedałowaniu w tandemie na takim sprzęcie ani machaniu wiosłem na kajaku, ale trzeba było w końcu Dorotce pokazać urok Kaszubskiej Marszruty.Wabikiem był 600 letni dąb Bartuś i przejazd przez praktycznie całą długość Parku Narodowego. Ryba chwyciła przynętę :)
Pojechaliśmy trasą, którą w większości już wcześniej sprawdziłem . Najpierw do Drzewicza i potem czarnym szlakiem rowerowym przez Park. Nie jest on elementem marszruty więc nie był w takim standardzie. Nie mniej była to dobrze ubita leśna droga, z niewielkim odcinkami piachu więc dało się jechać. Większość trasy na tym odcinku przebiegała wzdłuż jezior Krzywce – dużego i małego. Jeziorka ładne z unikalną w skali kraju roślinnością. Trochę przypominały mi Jezioro Piaski w Puszczy Wkrzańskiej.
Przed Bartusiem była największa przeszkoda na trasie, czyli wzgórek o charakterze wydmy i było troszkę prowadzenia rowerów.
Sam Bartuś taki jak to zwykle u podstarzałych osobników bywa. Grubawy, koślawy i spróchniały w środku :)
Bartuś
Bartusiowe otoczenie
Czy naprawdę ma 600 lat – mam poważne wątpliwości. Moja znajoma doktor od dendrochronologii uświadomiła mnie niedawno, że jeżeli dęby rosną na podmokłym terenie to mają duże przyrosty roczne i wyglądają na znacznie starsze niż są w rzeczywistości. W Szczecinie takim przykładem są Dęby Krzywoustego, które z Krzywoustym mają tyle wspólnego co nazwa…
Od Bartusia pojechaliśmy w kierunku miejscowości Bachorze. Po drodze stoi Krzyż Napoleoński.
Krzyż z czasów jak niezwyciężona armia szła na Moskala
W Bachorzach wjechaliśmy na znaną mi już odcinek Kaszubskiej Marszruty, którym dojechaliśmy do Małych Swornychgaci. Tam zrobiliśmy sobie małą sjestę nad jeziorem i dalej marszrutą aż do domku. Dorotka dzielnie dawała radę nawet na największych podjazdach.
Zrobiliśmy tylko 25 km, w tym 151m w pionie. Było miło. A popołudniu... dożynki w Sworach :)
Kapela rżnie na burczybasie :)
- DST 25.20km
- Teren 20.00km
- Czas 02:09
- VAVG 11.72km/h
- VMAX 43.60km/h
- Temperatura 28.0°C
- Kalorie 700kcal
- Podjazdy 151m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 21 sierpnia 2015
Zaliczona Laska, czyli pot, piach i kaszubski da Vinci
Dzień był upalny i Dorotka stwierdziła, że nie chce jej się nigdzie ruszać więc mogę sobie pójść pojeździć rowerem jeżeli mam ochotę. Tylko mam wrócić szybko, bo popołudniu jedziemy do Chojnic odwiedzić rodzinę. No fajnie, w samo południe - ochoty nie miałem, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Więc pojechałem. Tym razem z niezłomnym postanowieniem zaliczenia Laski, a taki będę wredny :)
Obrałem kierunek na Brusy poznaną już wcześniej malowniczą DDR-ką. Po dojechaniu do rozjazdu Męcikał-Laska, który dzień wcześniej wywołał u mnie poważne rozterki postanowiłem, że...pojadę prostu. A taki będę - najpierw Brusy, potem Leśno i Laskę wezmę od tyłu :)
Droga w kierunku Brus to cały czas Kaszubska Marszruta, czyli aż po niemiecku nudna.
Droga na Brusy po opuszczeniu lasów
Brusy zwiedzone na szybko, w sumie nic ciekawego. Okazało się, że na Leśno powinienem skręcić w trochę wcześniej więc musiałem kawałek się wrócić. Po drodze dostrzegłem przeoczony w tamtą stronę drogowskaz "Kaszubska Chata, Skansen". A zajrzę :)
Chata to takie mini muzeum lokalnej wsi. W sumie nic szczególnego, no może poza gościem leżącym przed wejściem
Sfermentowany olej? Smaczkiem tu jest słoma wystająca z buta... :)
Za to skansen.... Okazało się, że to rodzinny dom Józefa Chełmowskiego zwanego Kaszubskim Leonardo da Vinci. Artysta niestety nie żyje już od dwóch lat. Po jego gospodarstwie oprowadza żona. Tak spontanicznie zaprasza do domu, w którym cały czas mieszka i zgromadziła w dwóch pokojach ogromną ilość prac męża. Pozostałe są dosłownie wszędzie. Na podwórku, w sadzie, w szopie, na dachu.... Obrazy, rzeźby, ule, dziwne maszyny...
Trudno na zdjęciach oddać wrażenia z tego miejsca. Zdumiewa płodność artysty i taki specyficznych duch unoszący się dookoła.
Po artystycznych wrażeniach należało szybko wrócić na ziemię, tym bardziej, że limit czas przeznaczony na wycieczkę skurczył się do niebezpiecznej granicy. Droga do Leśna to już zwykłe boczne asfaltówki. Przed wsią skręt do lasu i przebijanie się kilkaset metrów przez piach aby zobaczyć cmentarzysko kurhanowe.
Kurhan ze stelą
W Leśnej krótka wizyta w kościele wykonanym z modrzewia a ufundowanym w XVII wieku przez Marię Ludwikę, czyli żonę dwóch polskich królów.
Kościół pw. Podwyższenia Krzyża
Leśnej podjąłem decyzję, która mocno wypłynęła na dalszy przebieg wycieczki. Ze względu na presję czasową zdecydowałem, że pojadę do Laski nie szlakiem rowerowym, a na skróty drogą przez Kaszubę, która wyglądał na niezłą asfaltówkę. I taka była do wspomnianej miejscowości. Potem się skończyła i był dobrze znanym mi piach. Brnąłem więc z mozołem w 35 stopniowym upale przez plątaninę leśnych dróżek w terenie, który zaczął przypominać Puszczę Bukową.
Uff trochę cienia
Dla osłody w obniżeniach terenu towarzyszyła mi malownicza Brda
Brda w okolicach Michałowa -Młyn
W końcu dotarłem do idealnej asfaltówki (szlaki rowerowy, który sobie odpuściłem), kawałek z górki i z rozpędem wpadłem do Laski. Jest cel w końcu zaliczony :)
Sama Laska to z pięć domów, jakieś pokoje do wynajęcia. Pole namiotowe, przystanek dla kajakarzy z barem o nazwie - a jakże by inaczej - Alaska :) i SKLEP. W końcu mogłem się napić i uzupełnić zapasy płynów. Przy okazji pogawędka z całkiem fajną laską sprzedawczynią na temat różnych dróg do Sworów.
Bar Alaska
Bez dalszych kombinacji udałem się poleconą szosą, w kierunku skrzyżowania z tablicą na Męcikał. Droga dość mocno dziurawa i z hopkami. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że tereny wokół Laski to najbardziej "górzysty" obszar w Borach Tucholskich jaki spotkałem. I bardzo malowniczy. Szkoda, że musiałem tak szybko przez niego przemknąć.
Po dojechaniu do skrzyżowania to już prosta sprawa, czyli Kaszubska Marszruta, którą pokonywałem ze 3 godziny wcześniej. Tym razem w odwrotnym kierunku.
Wróciłem umordowany upałem i przebijaniem się przez piach i oczywiście dostałem burę, że tak późno... Echh życie. Ale za to wycieczka super :)
Obrałem kierunek na Brusy poznaną już wcześniej malowniczą DDR-ką. Po dojechaniu do rozjazdu Męcikał-Laska, który dzień wcześniej wywołał u mnie poważne rozterki postanowiłem, że...pojadę prostu. A taki będę - najpierw Brusy, potem Leśno i Laskę wezmę od tyłu :)
Droga w kierunku Brus to cały czas Kaszubska Marszruta, czyli aż po niemiecku nudna.
Droga na Brusy po opuszczeniu lasów
Brusy zwiedzone na szybko, w sumie nic ciekawego. Okazało się, że na Leśno powinienem skręcić w trochę wcześniej więc musiałem kawałek się wrócić. Po drodze dostrzegłem przeoczony w tamtą stronę drogowskaz "Kaszubska Chata, Skansen". A zajrzę :)
Chata to takie mini muzeum lokalnej wsi. W sumie nic szczególnego, no może poza gościem leżącym przed wejściem
Sfermentowany olej? Smaczkiem tu jest słoma wystająca z buta... :)
Za to skansen.... Okazało się, że to rodzinny dom Józefa Chełmowskiego zwanego Kaszubskim Leonardo da Vinci. Artysta niestety nie żyje już od dwóch lat. Po jego gospodarstwie oprowadza żona. Tak spontanicznie zaprasza do domu, w którym cały czas mieszka i zgromadziła w dwóch pokojach ogromną ilość prac męża. Pozostałe są dosłownie wszędzie. Na podwórku, w sadzie, w szopie, na dachu.... Obrazy, rzeźby, ule, dziwne maszyny...
Trudno na zdjęciach oddać wrażenia z tego miejsca. Zdumiewa płodność artysty i taki specyficznych duch unoszący się dookoła.
Po artystycznych wrażeniach należało szybko wrócić na ziemię, tym bardziej, że limit czas przeznaczony na wycieczkę skurczył się do niebezpiecznej granicy. Droga do Leśna to już zwykłe boczne asfaltówki. Przed wsią skręt do lasu i przebijanie się kilkaset metrów przez piach aby zobaczyć cmentarzysko kurhanowe.
Kurhan ze stelą
W Leśnej krótka wizyta w kościele wykonanym z modrzewia a ufundowanym w XVII wieku przez Marię Ludwikę, czyli żonę dwóch polskich królów.
Kościół pw. Podwyższenia Krzyża
Leśnej podjąłem decyzję, która mocno wypłynęła na dalszy przebieg wycieczki. Ze względu na presję czasową zdecydowałem, że pojadę do Laski nie szlakiem rowerowym, a na skróty drogą przez Kaszubę, która wyglądał na niezłą asfaltówkę. I taka była do wspomnianej miejscowości. Potem się skończyła i był dobrze znanym mi piach. Brnąłem więc z mozołem w 35 stopniowym upale przez plątaninę leśnych dróżek w terenie, który zaczął przypominać Puszczę Bukową.
Uff trochę cienia
Dla osłody w obniżeniach terenu towarzyszyła mi malownicza Brda
Brda w okolicach Michałowa -Młyn
W końcu dotarłem do idealnej asfaltówki (szlaki rowerowy, który sobie odpuściłem), kawałek z górki i z rozpędem wpadłem do Laski. Jest cel w końcu zaliczony :)
Sama Laska to z pięć domów, jakieś pokoje do wynajęcia. Pole namiotowe, przystanek dla kajakarzy z barem o nazwie - a jakże by inaczej - Alaska :) i SKLEP. W końcu mogłem się napić i uzupełnić zapasy płynów. Przy okazji pogawędka z całkiem fajną laską sprzedawczynią na temat różnych dróg do Sworów.
Bar Alaska
Bez dalszych kombinacji udałem się poleconą szosą, w kierunku skrzyżowania z tablicą na Męcikał. Droga dość mocno dziurawa i z hopkami. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że tereny wokół Laski to najbardziej "górzysty" obszar w Borach Tucholskich jaki spotkałem. I bardzo malowniczy. Szkoda, że musiałem tak szybko przez niego przemknąć.
Po dojechaniu do skrzyżowania to już prosta sprawa, czyli Kaszubska Marszruta, którą pokonywałem ze 3 godziny wcześniej. Tym razem w odwrotnym kierunku.
Wróciłem umordowany upałem i przebijaniem się przez piach i oczywiście dostałem burę, że tak późno... Echh życie. Ale za to wycieczka super :)
- DST 64.60km
- Teren 30.00km
- Czas 03:26
- VAVG 18.82km/h
- VMAX 44.00km/h
- Temperatura 33.0°C
- Kalorie 1892kcal
- Podjazdy 418m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 sierpnia 2015
Męcikał
Po piaskowych przygodach zakupiłem stosowną mapę i gruntownie przestudiowałem temat szlaków rowerowych. Mapa miała jedną zasadniczą wadę. Nie różnicowała nawierzchni szlaku rowerowego czyli i tak nadaje się w okolice tytułu wpisu. Nie mniej założyłem sobie, że tym razem pojadę prawie wyłącznie Kaszubską Marszrutą i zobaczymy.
Za cel obrałem zaporę wodną w Mylofie i obowiązkową wizytą w miejscowości o romantycznie brzmiącej nazwie Męcikał. W sumie to nie miałem większego wyboru, bo kolega Leszczyk obarczył mnie misją zbadania etymologii tej nazwy.
Początek wycieczki rewelacyjny. Droga w kierunku Brus bajka. Ziemna utwardzona DDR biegnąca między drzewami jak wąż chory na epilepsję i do tego jeszcze non stop, góra dół. A niektóre podjazdy...ho ho. Stromizna jak na Bieliku tyle, że krótsze i utwardzone więc dało się wjechać.
Mini Bielik
No i takie cuda, jakby się kto zmęczył
Co do słuszności obranego kierunku upewniały mnie znaki...
...którymi się kierowałem tylko do pewnego momentu, bo prowadziły znów w piach, a parę km dalej była droga asfaltowa.
Niestety po tych paru kilometrach dopadł mnie kryzys. Nie, nie fizyczny - bardziej nazwał bym go egzystencjalnym....
Dylemat iście Szekspirowski
I weź tu człowieku wybierz. Z jednej strony wybór oczywisty a z drugiej trasa w prawo rozeznana na mapie i misja do spełnienia... Dobra, niech sobie myślą co chcą o moich preferencjach - jadę jak zaplanowałem :) Po 8 kilometrach dotarłem do Mecikała. Najpierw był jeszcze Męcikał Struga....
No to jestem
Miejscowość mała i niczym szczególnym się nie wyróżniająca. Oprócz dwóch mostów. Jeden normalny drogowy a drugi specjalnie zbudowany dla rowerzystów. Troszkę się na miejscu pokręciłem, aby zrealizować misję.
Most pieszo-rowerowy
Następny etap do droga do zapory w Mylofie. Znów ominąłem szlak rowerowy i pojechałem drogą. Takie to asfalciki tam mają. Ruch samochody praktycznie zerowy.
Zapora nic szczególnego. Jakbym nie wiedział to bym nie zauważył. Ciekawe jest jednak to, że od niej zaczyna się Wielki Kanał Brdy. Znany jest on głównie z akweduktu w Fojutowie. Akurat nic szczególnego, na dodatek to nie jest oryginalny akwedukt tylko żelbetonowa budowla z lat 70 XX wieku obudowa klinkierem w 2002. Za to zbudowanie w połowie XIX wieku 30 kilometrowego kanału o idealnie równym spadku na całej długości, który biegnie przez wzgórza, lasy, jeziorka i inne rzeczki nie gubiąc ani na moment precyzji to jest coś imponującego. I dział do dziś :)
Zapora
Po hydrotechnice przyszedł czas na patriotyzm. Pojechałem w kierunku Krojant,a by zobaczyć miejsce bitwy, która dała początek mitowi o szarży polskiej kawalerii na niemiecki czołgi. Znów na trop tego miejsca naprowadził mnie kolega Leszczyk.
Pomnik, a w tle miejsce bitwy
Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że ułani posiadali wsparcie w postaci szwadronu kolarzy. Jeżeli ktoś sobie wyobraża, że kolarze szarżowali to nic z tych rzeczy. Po prostu były takie jednostki dla zwiększenia mobilności piechoty.
Kawałek wróciłem tą samą drogą i obrałem kierunek na Charzykowy. Tym razem normalnymi bocznymi drogami. I tu nie zapomniano o rowerzystach
Rozwiązanie dość ciekawe na drogach o małym natężeniu ruchu. Przy większym wg mnie śmiertelne niebezpiecznie dla pieszych i rowerzystów.
Od Charzykowych aż do Sworów non stop ścieżka rowerowe. Przez las utwardzona nawierzchnia ziemna, a po za - pobruk niefazowany. I ciągle zakręty, podjazdy, zjazdy. Do tego malownicze jeziora obok. Po prostu się zakochałem.
W Małych Swornych Gaciach niespodzianka. Podnieśli mi most zwodzony i 20 minut przymusowego odpoczynku, choć nic pod nim nie przepłynęło. Ponoć jak zwykle. No, ale gruba unijna kasa wydana.
Pons Erektus
W efekcie opóźnia zaczęło zmierzchać więc czym prędzej udałem się do Sworów, bo małżowinie rósł poziom stresu ;) Na "badanym" odcinku Marszruta Kaszubska pierwsza klasa. Standard niemiecki, a miejscami jeszcze lepiej. Bajka.
Dla cierpliwych czytelników, lub tych czytających od końca :) etymologia Męcikału. Od średniowiecza w tym miejscu była przeprawa przez Brdę. Tak się akurat składa, że brzegi są tam muliste. Związku z tym woda ciągle była zmącona. W ówczesnych czasach muł nazywany był kałem i ot cała tajemnica. Tyle tubylcy, a ja i tak im nie wierzę .... :)
Za cel obrałem zaporę wodną w Mylofie i obowiązkową wizytą w miejscowości o romantycznie brzmiącej nazwie Męcikał. W sumie to nie miałem większego wyboru, bo kolega Leszczyk obarczył mnie misją zbadania etymologii tej nazwy.
Początek wycieczki rewelacyjny. Droga w kierunku Brus bajka. Ziemna utwardzona DDR biegnąca między drzewami jak wąż chory na epilepsję i do tego jeszcze non stop, góra dół. A niektóre podjazdy...ho ho. Stromizna jak na Bieliku tyle, że krótsze i utwardzone więc dało się wjechać.
Mini Bielik
No i takie cuda, jakby się kto zmęczył
Co do słuszności obranego kierunku upewniały mnie znaki...
...którymi się kierowałem tylko do pewnego momentu, bo prowadziły znów w piach, a parę km dalej była droga asfaltowa.
Niestety po tych paru kilometrach dopadł mnie kryzys. Nie, nie fizyczny - bardziej nazwał bym go egzystencjalnym....
Dylemat iście Szekspirowski
I weź tu człowieku wybierz. Z jednej strony wybór oczywisty a z drugiej trasa w prawo rozeznana na mapie i misja do spełnienia... Dobra, niech sobie myślą co chcą o moich preferencjach - jadę jak zaplanowałem :) Po 8 kilometrach dotarłem do Mecikała. Najpierw był jeszcze Męcikał Struga....
No to jestem
Miejscowość mała i niczym szczególnym się nie wyróżniająca. Oprócz dwóch mostów. Jeden normalny drogowy a drugi specjalnie zbudowany dla rowerzystów. Troszkę się na miejscu pokręciłem, aby zrealizować misję.
Most pieszo-rowerowy
Następny etap do droga do zapory w Mylofie. Znów ominąłem szlak rowerowy i pojechałem drogą. Takie to asfalciki tam mają. Ruch samochody praktycznie zerowy.
Zapora nic szczególnego. Jakbym nie wiedział to bym nie zauważył. Ciekawe jest jednak to, że od niej zaczyna się Wielki Kanał Brdy. Znany jest on głównie z akweduktu w Fojutowie. Akurat nic szczególnego, na dodatek to nie jest oryginalny akwedukt tylko żelbetonowa budowla z lat 70 XX wieku obudowa klinkierem w 2002. Za to zbudowanie w połowie XIX wieku 30 kilometrowego kanału o idealnie równym spadku na całej długości, który biegnie przez wzgórza, lasy, jeziorka i inne rzeczki nie gubiąc ani na moment precyzji to jest coś imponującego. I dział do dziś :)
Zapora
Po hydrotechnice przyszedł czas na patriotyzm. Pojechałem w kierunku Krojant,a by zobaczyć miejsce bitwy, która dała początek mitowi o szarży polskiej kawalerii na niemiecki czołgi. Znów na trop tego miejsca naprowadził mnie kolega Leszczyk.
Pomnik, a w tle miejsce bitwy
Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że ułani posiadali wsparcie w postaci szwadronu kolarzy. Jeżeli ktoś sobie wyobraża, że kolarze szarżowali to nic z tych rzeczy. Po prostu były takie jednostki dla zwiększenia mobilności piechoty.
Kawałek wróciłem tą samą drogą i obrałem kierunek na Charzykowy. Tym razem normalnymi bocznymi drogami. I tu nie zapomniano o rowerzystach
Rozwiązanie dość ciekawe na drogach o małym natężeniu ruchu. Przy większym wg mnie śmiertelne niebezpiecznie dla pieszych i rowerzystów.
Od Charzykowych aż do Sworów non stop ścieżka rowerowe. Przez las utwardzona nawierzchnia ziemna, a po za - pobruk niefazowany. I ciągle zakręty, podjazdy, zjazdy. Do tego malownicze jeziora obok. Po prostu się zakochałem.
W Małych Swornych Gaciach niespodzianka. Podnieśli mi most zwodzony i 20 minut przymusowego odpoczynku, choć nic pod nim nie przepłynęło. Ponoć jak zwykle. No, ale gruba unijna kasa wydana.
Pons Erektus
W efekcie opóźnia zaczęło zmierzchać więc czym prędzej udałem się do Sworów, bo małżowinie rósł poziom stresu ;) Na "badanym" odcinku Marszruta Kaszubska pierwsza klasa. Standard niemiecki, a miejscami jeszcze lepiej. Bajka.
Dla cierpliwych czytelników, lub tych czytających od końca :) etymologia Męcikału. Od średniowiecza w tym miejscu była przeprawa przez Brdę. Tak się akurat składa, że brzegi są tam muliste. Związku z tym woda ciągle była zmącona. W ówczesnych czasach muł nazywany był kałem i ot cała tajemnica. Tyle tubylcy, a ja i tak im nie wierzę .... :)
- DST 71.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:21
- VAVG 21.19km/h
- VMAX 48.20km/h
- Temperatura 28.0°C
- Kalorie 2000kcal
- Podjazdy 461m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 18 sierpnia 2015
(Nie)SworneGacie, czyli jak się wrąbać w wielki piach
Korzystając z nieustająco pięknej pogody i względnego luzu w pracy wymyśliłem, że zrobię sobie jeszcze parę dni urlopu. Ogarnąłem w poniedziałek co ważniejsze sprawy w pracy i hop we wtorek na Kaszuby. Dokładnie w rejon Borów Tucholskich. Z jednej strony można troszkę pozwiedzać, poopalać się, popływać kajakiem, rowerkiem wodnym - czyli coś dla małżowiny :) a z drugiej - jak się lepsza połówka znudzi moim towarzystwem to pogrążony w bólu z tego powodu porozjedżać co nie co. Konkretne szlaki Kaszubskiej Marszruty, czyli projektu rowerowego tak kosmicznego, że aż nie wierzyłem w to co czytałem w necie.
Wybór miejsca na bazę wypadową padł na Swornegacie, raz że geograficznie mi pasowało, a dwa, że się po prostu nie mogłem oprzeć tej nazwie :)
Na miejscu po rozpoznawczym spacerze po wsi i obiadku Dorotka stwierdziła, że teraz posiedzi sobie z kawą na tarasie. No to ja nieśmiało, że pojadę pozwiedzać okolicę, co bo główne atrakcje ustalić. Cóż, ktoś musi się poświęcić dla dobra rodziny. I pojechałem :)
Wybór pierwszego kierunku był dość oczywisty. Niebieski szlak rowerowy do miejscowości Leśna przez LASKĘ. Już widziałem oczami wyobraźni ten tytuł na Bikestacie - "Nieswornegacie, czyli laskę zaliczona pierwszego dnia". Ehh :)
Droga wzdłuż rzeki po kostce takiej kratownicowej. Nice. Po jakiś dwóch kilometrach kostka się skończyła i zaczęła się miękka polna droga. W okolicy nie padało od 4 tygodni, co miało wpływ na moje dalsze przygody. Ale o tym to jeszcze będzie. No nic, jadę dalej. Po jakiś następnych dwóch kilometrach zrobił się taki piach, że musiałem momentami prowadzić rower. To ma być tak słynna Kaszubska Marszruta? Oby Was... :)
Na swoje nieszczęście spotkałem prowadzących z naprzeciwka rowery turystów, którzy uświadomili mnie, że taka drogą a nawet gorsza jest cały czas. Hmmm spojrzałem na swoje opony, zakurzonego Axisa, który bez dalszego smarowania miał służyć cały tydzień, zerknąłem do google maps i stwierdziłem, że zawracam i pojadę do Laski drogą okrężną.
Ślady węża, czyli moje
Po powrocie do wsi obrałem kierunek na Chociński Młyn. W samych Swornychgaciach nie ma DDR, ale zaczyna się zaraz za wsią. I to już jest DDR w ramach Kaszubskiej Marszruty. Jak się potem doczytałem to niebieski szlak rowerowy, których jechałem to był "zwykły" szlak rowerowy. Najpierw niefazowany polbruk, a później przez las nawierzchnia ziemna. Utwardzona dość skutecznie. Coś takiego jak ścieżki na Jasnych Błoniach. Po asfalcie jechało by się lepiej, ale tak to jest bardziej klimatycznie. Nie mniej kolarką nie pojeździsz, co uważam za poważny mankament całego projektu.
Jechało się bardzo przyjemnie.
Ot taka infrastruktura
Takie kapliczki :)
I takie rzeczki (Chociński Młyn)
Na uwiecznionym wyżej skrzyżowaniu pojechałem czarnym szlakiem w kierunku Zielonej Chociny. Droga prowadziła przez las i już nie była aż tak komfortowo utwardzona, ale dało się przejechać. Dojechałem do asfaltu w ...Zielonej Hucie. Chwila konsultacji z google, aha to jedziemy dalej asfaltem. Przy okazji spauzowałem strave, którą ruszyłem dopiero po jakiś 10 km, więc km do BS dopisane.
Jadąc asfaltem kombinowałem, gdzie to skręcić na tą Laskę. Niestety wszystkie drogi, były piaszczyste. W końcu zdecydowałem się na tą w kierunku Parszczenicy. Po początkowej lekko utwardzonej nawierzchni, był już tylko piach, grząski piach, miałki piach i jeszcze więcej piachu.
Bez komentarza
Częściowo jechałem, częściowo prowadziłem rower. Po kilku kilometrach, byłem cały spocony (temp +30 ), brudny i wkurzony. Odechciało mi się nawet już zaliczania lasek. Pojechałem z jednym bidonem, w okolicy żywego ducha, godzina coraz późniejsza. Np fajnie. W końcu dowlokłem się do wspomnianej Parszczenicy, czyli trzy domy na krzyż. Tam od miejscowych lasek ( grupa starsza w Kole Gospodyń Wiejskich) dowiedziałem się, że do Laski droga jest tak samo zła i jak chce dojechać do Sworów przed nocą to muszę pojechać krótszą drogą wzdłuż rzeki, która jest utwardzona. No to się poddałem i pojechałem zgodnie ze wskazówkami.
Z tym utwardzeniem to mocno przesadziły. Znów piach, piach i piach. Do tego lekkie górki, korzenie itp. W końcu pojechałem do wspomnianego utwardzenia.
Coś pomiędzy szutrem a asfaltem. Jaki komfort :)
Kawałek jechałem nową drogą. Jak po masełku. Po dojechaniu do rzeki, okazało się, że utwardzona biegnie w lewo a ja muszę w prawo. Po chwili konsultacji z google pojechałem jednak dalej wzdłuż rzeki. I znów piach... Już wtedy wiedziałem, że jadę niebieskim szlakiem, którym jechałem na początku i się poddałem.
A obok rzeczka Zbrzyca
Tak to sobie podziwiałem widoki i doskonaliłem technikę jazdy po piachu (im niższe przełożenie i lżejsze kręcenie tym lepiej), aż dojechałem do punktu startego. W efekcie zrobiłem ze 40 km, umęczyłem się jakbym przejechał MTB dookoła Miedwia ze dwa razy, a napęd nasmarowałem drobnym jak talk piaskiem. Nie mniej poznałem kawałek okolicy i nauczyłem się, że nie wszystkie szlaki rowerowe w okolicy to Kaszubska Marszruta. Dodatkowo zapoznałem się z uroczą Zbrzycą, którą później spłynąłem kajakiem co było zdecydowania przyjemniejsze.
Z perspektywy czasu i wiedzy o lokalnych drogą wiem, że zrobiłem dwa błędu. Pierwszy to trzeba był nie wracać tylko jechać dalej do wspomnianej drogi asfaltowej i nią w kierunku Laski. A jakże, właśnie w jej okolice ona prowadzi. A drugi - jak już i tak na niej byłem, to nie pchać się znów wzdłuż rzeki, tylko pojechać jak wyżej. Zrobił bym z 10-15 km więcej, ale po twardych drogach, więc czasowo wyszło by podobnie. Ale skąd miałem wiedzieć. Z drugiej strony... to po pierwsze, a o czym bym w takim razie pisał, jak było by gładko i przyjemnie, a po drugie - nie zapoznał bym się tak dokładnie ze Zbrzycą :) Wzięcie Laski odłożyłem na później.
Informacja dla geografów. W środki zrobionej przeze mnie pętli leżą Chiny, z tym że za chiny nie wiem jak do nich dojechać :)
Wybór miejsca na bazę wypadową padł na Swornegacie, raz że geograficznie mi pasowało, a dwa, że się po prostu nie mogłem oprzeć tej nazwie :)
Na miejscu po rozpoznawczym spacerze po wsi i obiadku Dorotka stwierdziła, że teraz posiedzi sobie z kawą na tarasie. No to ja nieśmiało, że pojadę pozwiedzać okolicę, co bo główne atrakcje ustalić. Cóż, ktoś musi się poświęcić dla dobra rodziny. I pojechałem :)
Wybór pierwszego kierunku był dość oczywisty. Niebieski szlak rowerowy do miejscowości Leśna przez LASKĘ. Już widziałem oczami wyobraźni ten tytuł na Bikestacie - "Nieswornegacie, czyli laskę zaliczona pierwszego dnia". Ehh :)
Droga wzdłuż rzeki po kostce takiej kratownicowej. Nice. Po jakiś dwóch kilometrach kostka się skończyła i zaczęła się miękka polna droga. W okolicy nie padało od 4 tygodni, co miało wpływ na moje dalsze przygody. Ale o tym to jeszcze będzie. No nic, jadę dalej. Po jakiś następnych dwóch kilometrach zrobił się taki piach, że musiałem momentami prowadzić rower. To ma być tak słynna Kaszubska Marszruta? Oby Was... :)
Na swoje nieszczęście spotkałem prowadzących z naprzeciwka rowery turystów, którzy uświadomili mnie, że taka drogą a nawet gorsza jest cały czas. Hmmm spojrzałem na swoje opony, zakurzonego Axisa, który bez dalszego smarowania miał służyć cały tydzień, zerknąłem do google maps i stwierdziłem, że zawracam i pojadę do Laski drogą okrężną.
Ślady węża, czyli moje
Po powrocie do wsi obrałem kierunek na Chociński Młyn. W samych Swornychgaciach nie ma DDR, ale zaczyna się zaraz za wsią. I to już jest DDR w ramach Kaszubskiej Marszruty. Jak się potem doczytałem to niebieski szlak rowerowy, których jechałem to był "zwykły" szlak rowerowy. Najpierw niefazowany polbruk, a później przez las nawierzchnia ziemna. Utwardzona dość skutecznie. Coś takiego jak ścieżki na Jasnych Błoniach. Po asfalcie jechało by się lepiej, ale tak to jest bardziej klimatycznie. Nie mniej kolarką nie pojeździsz, co uważam za poważny mankament całego projektu.
Jechało się bardzo przyjemnie.
Ot taka infrastruktura
Takie kapliczki :)
I takie rzeczki (Chociński Młyn)
Na uwiecznionym wyżej skrzyżowaniu pojechałem czarnym szlakiem w kierunku Zielonej Chociny. Droga prowadziła przez las i już nie była aż tak komfortowo utwardzona, ale dało się przejechać. Dojechałem do asfaltu w ...Zielonej Hucie. Chwila konsultacji z google, aha to jedziemy dalej asfaltem. Przy okazji spauzowałem strave, którą ruszyłem dopiero po jakiś 10 km, więc km do BS dopisane.
Jadąc asfaltem kombinowałem, gdzie to skręcić na tą Laskę. Niestety wszystkie drogi, były piaszczyste. W końcu zdecydowałem się na tą w kierunku Parszczenicy. Po początkowej lekko utwardzonej nawierzchni, był już tylko piach, grząski piach, miałki piach i jeszcze więcej piachu.
Bez komentarza
Częściowo jechałem, częściowo prowadziłem rower. Po kilku kilometrach, byłem cały spocony (temp +30 ), brudny i wkurzony. Odechciało mi się nawet już zaliczania lasek. Pojechałem z jednym bidonem, w okolicy żywego ducha, godzina coraz późniejsza. Np fajnie. W końcu dowlokłem się do wspomnianej Parszczenicy, czyli trzy domy na krzyż. Tam od miejscowych lasek ( grupa starsza w Kole Gospodyń Wiejskich) dowiedziałem się, że do Laski droga jest tak samo zła i jak chce dojechać do Sworów przed nocą to muszę pojechać krótszą drogą wzdłuż rzeki, która jest utwardzona. No to się poddałem i pojechałem zgodnie ze wskazówkami.
Z tym utwardzeniem to mocno przesadziły. Znów piach, piach i piach. Do tego lekkie górki, korzenie itp. W końcu pojechałem do wspomnianego utwardzenia.
Coś pomiędzy szutrem a asfaltem. Jaki komfort :)
Kawałek jechałem nową drogą. Jak po masełku. Po dojechaniu do rzeki, okazało się, że utwardzona biegnie w lewo a ja muszę w prawo. Po chwili konsultacji z google pojechałem jednak dalej wzdłuż rzeki. I znów piach... Już wtedy wiedziałem, że jadę niebieskim szlakiem, którym jechałem na początku i się poddałem.
A obok rzeczka Zbrzyca
Tak to sobie podziwiałem widoki i doskonaliłem technikę jazdy po piachu (im niższe przełożenie i lżejsze kręcenie tym lepiej), aż dojechałem do punktu startego. W efekcie zrobiłem ze 40 km, umęczyłem się jakbym przejechał MTB dookoła Miedwia ze dwa razy, a napęd nasmarowałem drobnym jak talk piaskiem. Nie mniej poznałem kawałek okolicy i nauczyłem się, że nie wszystkie szlaki rowerowe w okolicy to Kaszubska Marszruta. Dodatkowo zapoznałem się z uroczą Zbrzycą, którą później spłynąłem kajakiem co było zdecydowania przyjemniejsze.
Z perspektywy czasu i wiedzy o lokalnych drogą wiem, że zrobiłem dwa błędu. Pierwszy to trzeba był nie wracać tylko jechać dalej do wspomnianej drogi asfaltowej i nią w kierunku Laski. A jakże, właśnie w jej okolice ona prowadzi. A drugi - jak już i tak na niej byłem, to nie pchać się znów wzdłuż rzeki, tylko pojechać jak wyżej. Zrobił bym z 10-15 km więcej, ale po twardych drogach, więc czasowo wyszło by podobnie. Ale skąd miałem wiedzieć. Z drugiej strony... to po pierwsze, a o czym bym w takim razie pisał, jak było by gładko i przyjemnie, a po drugie - nie zapoznał bym się tak dokładnie ze Zbrzycą :) Wzięcie Laski odłożyłem na później.
Informacja dla geografów. W środki zrobionej przeze mnie pętli leżą Chiny, z tym że za chiny nie wiem jak do nich dojechać :)
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:31
- VAVG 15.89km/h
- VMAX 33.80km/h
- Temperatura 30.0°C
- Kalorie 1000kcal
- Podjazdy 180m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Myjnia
Zaległy wpis dla kronikarskiego obowiązku. Wizyta rowerem na myjni + kilometry na rozgrzewce przed maratonem.
W najbliższym czasie sukcesywna relacja z kilku dni odpoczynku w Borach Tucholskich :)
W najbliższym czasie sukcesywna relacja z kilku dni odpoczynku w Borach Tucholskich :)
- DST 15.00km
- Czas 00:40
- VAVG 22.50km/h
- VMAX 32.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 500kcal
- Podjazdy 50m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 sierpnia 2015
X Maraton Dookoła Miedwia
Jedyny wyścig, w którym zdarza mi się wystartować. Jak było w tym roku? Hmm... przejechałem trasę. Myślę, że to stwierdzenie najlepiej oddaje moją postawę.
Widząc prognozy pogody byłem nastawiony na przejechanie trasy bez szaleństw. Upał ponad 30 stopni i tętno maksymalne to nie jest coś co moje serce lubi, więc ostrożnie. Długotrwała susza w zestawieniu z moimi grzęznącymi w piachu oponami też nie wróżyła sukcesu.
Rano z juniorem (też jechał) na śniadanie zjedliśmy makaron i bidony zalane, w kieszeń ze dwa żele, rowery na bagażnik i jedziemy.
Na parkingu wyładowanie rowerów i przy okazji spotkanie z znajomymi z Gryfusa. Potem krótka rozgrzewka. Po drodze minąłem się z mocno zmotywowanym Fast Teamem, którego członkowie oczywiście mnie nie poznali :) Junior pojechał na start, a jeszcze zrobiłem jeszcze jedną rundkę do skrzyżowania i w efekcie jak dojechałem na promenadę to udało mi się zająć miejsce, gdzieś pod koniec stawki. Akurat trafiłem tam na Adama "Coolertransa", który też na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie gościa nie nastawionego na wynik :)
"Wybitnie bojowe" nastawienia jak widać :) © Coolertrans
No to start. Dobrą chwilę trwało, zanim minąłem linię mety. Czub peletonu M4 już pewnie dawno gdzieś pognał. W tym roku na promenadzie jechałem ledwie 20 na godzinę, rok temu wszyscy pędziliśmy już 40...Tak przy okazji opóźnienie startu 30 sekund, które mi policzył STS to bzdura, była minuta - półtorej. 30 sekund mieli też ludzie, z czuba peletonu, których nawet nie widziałem. W moim przypadku to bez znaczenia, ale dla ludzi którzy walczą o wynik?
Po starcie - maraton MTB, czy niedziela wycieczka ? :) © Coolertrans
Po wjechaniu na główną drogą tempo wzrosło. Ja wpasowałem się w grupkę, która jechała koło 30 km/h. Tak sobie w tej grupce kręciłem do Koszewa mając dość silny czołowo-boczny wiatr , tam na dziurach puściłem na moment koło i kontakt mi się urwał :) W efekcie pierwszy odcinek szutrowo-brukowy pokonałem w tempie osób jadących z mniejszą prędkością. Po wjechaniu na asfalt troszkę się zmotywowałem i praktycznie do Młyn znów jechałem z prędkością w okolicach 30 mijając po drodze sporo zawodników, którym zaczynało brakować sił.
W Młynach zauważyłem znajomego, który dość rozpaczliwie przyglądał się zawodnikom stojąc na poboczu. Krótka wymiana zdań, która sprowadziła się do tego, że i tak nie mogę mu pomóc, bo ma jakieś bezdętkowe opony z kosmosu zaowocował tym, że znów grupa raźno jadąca ze mną umknęła do przodu. Zaraz był prosta bufetowa, więc nie było co gonić. Chwyciłem wodę, połowa na głowę, połowa do żołądka. Przypomniałem sobie, że tata uczył "jak się piej to trzeba jeść" więc zjadłem żela. Przy okazji zacząłem się przyglądać "łydom" ludzi jadących przede mną. Stwierdziłem, że słabo to wygląda, więc pogoniłem trochę do przodu :) Gonienie skończyło się po dojechaniu do płyt. Tam trzeba było dopasować tempo do grupy. W sumie można było wyprzedzać, ale uznałem, że ryzyko wypierniczenia się i połamania jakie jest z tym związane jest nieadekwatne do potencjalnych zysków czasowych. Nawet znalazł się czas na pogawędkę za znajomym z wyjazdu dookoła Rugii
Tak to sobie dojechałem do pierwszego podjazdu. Tego z wielką łachą piachu u podnóża. Trasa jak zwykle, gdy się jedzie w tej części grupy był zablokowana przez ludzi prowadzących rowery, więc chwila spaceru i gdzieś w połowie udało mi się wsiąść na rower i pojechać dalej. Zjazd do asfaltu między Komarówkiem a Dębiną wolniej niż kiedykolwiek wcześniej. Co kawałek były małe łachy piachu i się bałem, że zaliczę glebę. Już takich widziałem, którzy leżeli tam w polu.
Na asfalcie do Dębiny zrobiłem sobie drugą strefę bufetu, bo coś po pierwszy żelu ssało mnie w żołądku. W efekcie dogniłem maruderów, ale też i mnie parę osób doszło. Za Dębiną kolejny odciek płyt. Tempo koło 20-22, droga zatarasowana a ja znów nie chciałem się przepychać. Za płytami odcinek ziemny. Kurzyło się jak cholera. Tam też prześcignęła mnie pierwsza kobieta :( Hmmm dużo później niż rok temu, ale też i znacznie wcześniej niż dwa lata wcześniej. Chęć do pogonienia za nią i do troszkę szybszego ciśnięcia odebrał mi widok, który zobaczyłem z chwilę. W rowie na poboczu leżał zawodnik, czterech innych coś robiło obok niego, a ratownik medyczny, który akurat podjechał powiedział na widok poszkodowanego "o kur...a". Noooo, jak ratownik tak mówi "na dzień dobry" to ja dziękuję.
Tak zdemotywowany wjechałem na odcinek, którego najbardziej nie lubię z całej trasy. Kawałek prowadzący od skrętu przed Żelewem do podwójnego podjazdu z "premią górską" na szczycie. Kawałek ten prowadzi po trawie, kawałkach wystających płyt i ziemi. Dokulałem się do podjazdu ze średnią koło 20. Premia górska wzięta bez kłopotu, tym razem szczęśliwie się złożyło, że nikt za mocno nie blokował drogi. Na szczycie po raz drugi woda i znów połowa do żołądka a połowa na głowę/plecy. Tym razem nie zakąszałem :)
Na płytach za premią minąłem się z karetką jadącą na sygnale w przeciwną stronę....
Na asfalcie złapałem trochę chęci do ścigania i dogoniłem kilka osób. Po przecięciu DK 120 i wjechaniu na bruk z poboczami z piachu znów się włączył instynkt samozachowawczy i zwolniłem. Ci których przed chwilą wyprzedziłem znów mnie dogonili. Na tym odcinku prześcignęła mnie też kolejna kobieta. Ewa z Turowskiego, z którą miałem okazję niedawno kawałek "potrenować" (Ewa zajęła 1 miejsce w K4). Potem do już tylko skręt, na Bielkowo i podjazd rzeźnia :) Zwykle więcej osób tam prowadzi rowery niż podjeżdża. Wjechałem, ale poczułem, że mam już zmęczone nogi. Musiałem zrzucić bodaj na 1:4. Za to na górze troszkę sobie "pocisnąłem". Po mimo, że było pod wiatr to najpierw z jednym gościem a potem już samo przegoniliśmy ze 30 osób, które miały wyraźnie dość. Sam się też trochę "zajechałem" i po skręcie na Jęczydół na odcinkach ziemnych tempo mocno mi spadło. Spora część osób prześcigniętych i tak mnie dogoniła. Ale to już taka specyfika mojego roweru, czy też raczej opon, że na piachu grzęznę. Tak sobie grzęznąc dojechałem do promenady. Tam jeszcze ostatni sprint (obok kolejnej karetki na światłach ratującej komuś życie) zakończony połowiczym sukcesem. Kogoś tam wyprzedziłem, ktoś wyprzedził mnie. I koniec. Medal na szyję, butelka wody w rękę.
Pojechałem do auta szukać juniora. Startował 20 min wcześniej, po drodze jak zmienia gumę go nie widziałem, czyli czeka przy aucie. :) Oczywiście na dzień dobry usłyszałem co tak późno. No dzięki... Zapakowaliśmy rowery, trochę się ogarnęliśmy i poszliśmy zjeść obiad. Tu niespodzianka in minus - za bon była tylko zupa. Uuuuu słabo jak nigdy. Obiad na szybko w towarzystwie znajomych, bo chciałem pojechać do domu aby się wykąpać, przebrać dojeść itp. Sprawdziłem jeszcze swój wynik 2:15:11. Myślałem, że było że było trochę lepiej, bo na stravie miałem 2:16:44, a włączyłem ją pewnie z dwie minuty zanik przekroczyłem start i wyłączyłem też jakiś czas po przekroczeniu linii mety. W open wg tego co jest na stronie STS - 592 (choć na wydruku i w sms-ie napisali 574). Segment "Maraton dookoła Miedwia" wyszedł 2:13:31. No ale nich im tam będzie :). Junior był szybszy ode mnie o niecałe 3 minut. Też baz rewelacji, ale on prawie nie jeździł na rowerze. Po drodze do auta spotkałem jeszcze koleżanki, które startowały pierwszy raz. Czas niecałe 2:40 z ...wizytą w bufecie. Oooooooo :)
Po powrocie do Morzyczyna zasiadłem w palącym słońcu w oczekiwaniu na rozpoczęcie dekoracji. STC obiecało juniorowi, że przed dekorację poproszą go na sceną, aby uhonorować jego zasługi dla Stowarzyszenia. No to ja jako dobry tata musiałem uwiecznić dla potomnych ten fakt. Niestety prezes był taki zakręcony, że zapomniał. I tak to sobie przesiedzieliśmy, o pełnym słońcu przez wszystkie dekorację.
Dekoracje zwycięzców. Open wygrał Bartek Huzarski, co zawodowiec to zawodowiec.
Dopiero jak Tomek "wodzirej" robił show przed losowanie nagród przechodząc przez widownię widząc Krzyśka przypomniał sobie o nim. Więc show był, ale nie na scenie ale na trybunach. To miłe tym bardziej, że Krzysiek ma akurat 15 sierpnia urodziny :)
Młody się doczekał :)
Dalej to już losowanie nagród, które ciągnęło się i ciągnęło i ciągnęło. Tradycyjnie już - nas nie wylosowali.
Podsumowując. To mój trzeci maraton. W tym roku byłem zdecydowanie w najlepszej formie, ale wynik był lepszy tylko o 5 minut niż rok temu kiedy pojechałem bez formy i gorszy o 7 niż za pierwszy razem. Wniosek. Najbardziej chyba zabrakło motywacji. Miarą moje wysiłku jest stan moich mięśni dzień po - nic, tak jakbym w ogóle wczoraj nigdzie nie jeździł. Po prostu nastawiłem się, że przejadę bez ryzyka i to zrobiłem. Czy mogło być szybciej - pewnie ze 3-5 minut tak, czy warto? Zdecydowanie nie.
W tym roku oprócz tradycyjnie sporej ilości zwykłych upadków, skończonych mniejszymi lub większymi szlifami, były jeszcze dość poważne zdarzenia. Na mecie słyszałem o paskudnie połamanej nodze (to tak akcja, którą widziałem) i dwóch reanimacjach na trasie. Dobrze, że były skuteczne.
Fotek będzie więcej jak różne służby foto coś udostępnią.
Widząc prognozy pogody byłem nastawiony na przejechanie trasy bez szaleństw. Upał ponad 30 stopni i tętno maksymalne to nie jest coś co moje serce lubi, więc ostrożnie. Długotrwała susza w zestawieniu z moimi grzęznącymi w piachu oponami też nie wróżyła sukcesu.
Rano z juniorem (też jechał) na śniadanie zjedliśmy makaron i bidony zalane, w kieszeń ze dwa żele, rowery na bagażnik i jedziemy.
Na parkingu wyładowanie rowerów i przy okazji spotkanie z znajomymi z Gryfusa. Potem krótka rozgrzewka. Po drodze minąłem się z mocno zmotywowanym Fast Teamem, którego członkowie oczywiście mnie nie poznali :) Junior pojechał na start, a jeszcze zrobiłem jeszcze jedną rundkę do skrzyżowania i w efekcie jak dojechałem na promenadę to udało mi się zająć miejsce, gdzieś pod koniec stawki. Akurat trafiłem tam na Adama "Coolertransa", który też na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie gościa nie nastawionego na wynik :)
"Wybitnie bojowe" nastawienia jak widać :) © Coolertrans
No to start. Dobrą chwilę trwało, zanim minąłem linię mety. Czub peletonu M4 już pewnie dawno gdzieś pognał. W tym roku na promenadzie jechałem ledwie 20 na godzinę, rok temu wszyscy pędziliśmy już 40...Tak przy okazji opóźnienie startu 30 sekund, które mi policzył STS to bzdura, była minuta - półtorej. 30 sekund mieli też ludzie, z czuba peletonu, których nawet nie widziałem. W moim przypadku to bez znaczenia, ale dla ludzi którzy walczą o wynik?
Po starcie - maraton MTB, czy niedziela wycieczka ? :) © Coolertrans
Po wjechaniu na główną drogą tempo wzrosło. Ja wpasowałem się w grupkę, która jechała koło 30 km/h. Tak sobie w tej grupce kręciłem do Koszewa mając dość silny czołowo-boczny wiatr , tam na dziurach puściłem na moment koło i kontakt mi się urwał :) W efekcie pierwszy odcinek szutrowo-brukowy pokonałem w tempie osób jadących z mniejszą prędkością. Po wjechaniu na asfalt troszkę się zmotywowałem i praktycznie do Młyn znów jechałem z prędkością w okolicach 30 mijając po drodze sporo zawodników, którym zaczynało brakować sił.
W Młynach zauważyłem znajomego, który dość rozpaczliwie przyglądał się zawodnikom stojąc na poboczu. Krótka wymiana zdań, która sprowadziła się do tego, że i tak nie mogę mu pomóc, bo ma jakieś bezdętkowe opony z kosmosu zaowocował tym, że znów grupa raźno jadąca ze mną umknęła do przodu. Zaraz był prosta bufetowa, więc nie było co gonić. Chwyciłem wodę, połowa na głowę, połowa do żołądka. Przypomniałem sobie, że tata uczył "jak się piej to trzeba jeść" więc zjadłem żela. Przy okazji zacząłem się przyglądać "łydom" ludzi jadących przede mną. Stwierdziłem, że słabo to wygląda, więc pogoniłem trochę do przodu :) Gonienie skończyło się po dojechaniu do płyt. Tam trzeba było dopasować tempo do grupy. W sumie można było wyprzedzać, ale uznałem, że ryzyko wypierniczenia się i połamania jakie jest z tym związane jest nieadekwatne do potencjalnych zysków czasowych. Nawet znalazł się czas na pogawędkę za znajomym z wyjazdu dookoła Rugii
Tak to sobie dojechałem do pierwszego podjazdu. Tego z wielką łachą piachu u podnóża. Trasa jak zwykle, gdy się jedzie w tej części grupy był zablokowana przez ludzi prowadzących rowery, więc chwila spaceru i gdzieś w połowie udało mi się wsiąść na rower i pojechać dalej. Zjazd do asfaltu między Komarówkiem a Dębiną wolniej niż kiedykolwiek wcześniej. Co kawałek były małe łachy piachu i się bałem, że zaliczę glebę. Już takich widziałem, którzy leżeli tam w polu.
Na asfalcie do Dębiny zrobiłem sobie drugą strefę bufetu, bo coś po pierwszy żelu ssało mnie w żołądku. W efekcie dogniłem maruderów, ale też i mnie parę osób doszło. Za Dębiną kolejny odciek płyt. Tempo koło 20-22, droga zatarasowana a ja znów nie chciałem się przepychać. Za płytami odcinek ziemny. Kurzyło się jak cholera. Tam też prześcignęła mnie pierwsza kobieta :( Hmmm dużo później niż rok temu, ale też i znacznie wcześniej niż dwa lata wcześniej. Chęć do pogonienia za nią i do troszkę szybszego ciśnięcia odebrał mi widok, który zobaczyłem z chwilę. W rowie na poboczu leżał zawodnik, czterech innych coś robiło obok niego, a ratownik medyczny, który akurat podjechał powiedział na widok poszkodowanego "o kur...a". Noooo, jak ratownik tak mówi "na dzień dobry" to ja dziękuję.
Tak zdemotywowany wjechałem na odcinek, którego najbardziej nie lubię z całej trasy. Kawałek prowadzący od skrętu przed Żelewem do podwójnego podjazdu z "premią górską" na szczycie. Kawałek ten prowadzi po trawie, kawałkach wystających płyt i ziemi. Dokulałem się do podjazdu ze średnią koło 20. Premia górska wzięta bez kłopotu, tym razem szczęśliwie się złożyło, że nikt za mocno nie blokował drogi. Na szczycie po raz drugi woda i znów połowa do żołądka a połowa na głowę/plecy. Tym razem nie zakąszałem :)
Na płytach za premią minąłem się z karetką jadącą na sygnale w przeciwną stronę....
Na asfalcie złapałem trochę chęci do ścigania i dogoniłem kilka osób. Po przecięciu DK 120 i wjechaniu na bruk z poboczami z piachu znów się włączył instynkt samozachowawczy i zwolniłem. Ci których przed chwilą wyprzedziłem znów mnie dogonili. Na tym odcinku prześcignęła mnie też kolejna kobieta. Ewa z Turowskiego, z którą miałem okazję niedawno kawałek "potrenować" (Ewa zajęła 1 miejsce w K4). Potem do już tylko skręt, na Bielkowo i podjazd rzeźnia :) Zwykle więcej osób tam prowadzi rowery niż podjeżdża. Wjechałem, ale poczułem, że mam już zmęczone nogi. Musiałem zrzucić bodaj na 1:4. Za to na górze troszkę sobie "pocisnąłem". Po mimo, że było pod wiatr to najpierw z jednym gościem a potem już samo przegoniliśmy ze 30 osób, które miały wyraźnie dość. Sam się też trochę "zajechałem" i po skręcie na Jęczydół na odcinkach ziemnych tempo mocno mi spadło. Spora część osób prześcigniętych i tak mnie dogoniła. Ale to już taka specyfika mojego roweru, czy też raczej opon, że na piachu grzęznę. Tak sobie grzęznąc dojechałem do promenady. Tam jeszcze ostatni sprint (obok kolejnej karetki na światłach ratującej komuś życie) zakończony połowiczym sukcesem. Kogoś tam wyprzedziłem, ktoś wyprzedził mnie. I koniec. Medal na szyję, butelka wody w rękę.
Pojechałem do auta szukać juniora. Startował 20 min wcześniej, po drodze jak zmienia gumę go nie widziałem, czyli czeka przy aucie. :) Oczywiście na dzień dobry usłyszałem co tak późno. No dzięki... Zapakowaliśmy rowery, trochę się ogarnęliśmy i poszliśmy zjeść obiad. Tu niespodzianka in minus - za bon była tylko zupa. Uuuuu słabo jak nigdy. Obiad na szybko w towarzystwie znajomych, bo chciałem pojechać do domu aby się wykąpać, przebrać dojeść itp. Sprawdziłem jeszcze swój wynik 2:15:11. Myślałem, że było że było trochę lepiej, bo na stravie miałem 2:16:44, a włączyłem ją pewnie z dwie minuty zanik przekroczyłem start i wyłączyłem też jakiś czas po przekroczeniu linii mety. W open wg tego co jest na stronie STS - 592 (choć na wydruku i w sms-ie napisali 574). Segment "Maraton dookoła Miedwia" wyszedł 2:13:31. No ale nich im tam będzie :). Junior był szybszy ode mnie o niecałe 3 minut. Też baz rewelacji, ale on prawie nie jeździł na rowerze. Po drodze do auta spotkałem jeszcze koleżanki, które startowały pierwszy raz. Czas niecałe 2:40 z ...wizytą w bufecie. Oooooooo :)
Po powrocie do Morzyczyna zasiadłem w palącym słońcu w oczekiwaniu na rozpoczęcie dekoracji. STC obiecało juniorowi, że przed dekorację poproszą go na sceną, aby uhonorować jego zasługi dla Stowarzyszenia. No to ja jako dobry tata musiałem uwiecznić dla potomnych ten fakt. Niestety prezes był taki zakręcony, że zapomniał. I tak to sobie przesiedzieliśmy, o pełnym słońcu przez wszystkie dekorację.
Dekoracje zwycięzców. Open wygrał Bartek Huzarski, co zawodowiec to zawodowiec.
Dopiero jak Tomek "wodzirej" robił show przed losowanie nagród przechodząc przez widownię widząc Krzyśka przypomniał sobie o nim. Więc show był, ale nie na scenie ale na trybunach. To miłe tym bardziej, że Krzysiek ma akurat 15 sierpnia urodziny :)
Młody się doczekał :)
Dalej to już losowanie nagród, które ciągnęło się i ciągnęło i ciągnęło. Tradycyjnie już - nas nie wylosowali.
Podsumowując. To mój trzeci maraton. W tym roku byłem zdecydowanie w najlepszej formie, ale wynik był lepszy tylko o 5 minut niż rok temu kiedy pojechałem bez formy i gorszy o 7 niż za pierwszy razem. Wniosek. Najbardziej chyba zabrakło motywacji. Miarą moje wysiłku jest stan moich mięśni dzień po - nic, tak jakbym w ogóle wczoraj nigdzie nie jeździł. Po prostu nastawiłem się, że przejadę bez ryzyka i to zrobiłem. Czy mogło być szybciej - pewnie ze 3-5 minut tak, czy warto? Zdecydowanie nie.
W tym roku oprócz tradycyjnie sporej ilości zwykłych upadków, skończonych mniejszymi lub większymi szlifami, były jeszcze dość poważne zdarzenia. Na mecie słyszałem o paskudnie połamanej nodze (to tak akcja, którą widziałem) i dwóch reanimacjach na trasie. Dobrze, że były skuteczne.
Fotek będzie więcej jak różne służby foto coś udostępnią.
- DST 58.00km
- Teren 24.00km
- Czas 02:15
- VAVG 25.78km/h
- VMAX 43.90km/h
- Temperatura 32.0°C
- Kalorie 1769kcal
- Podjazdy 122m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 sierpnia 2015
Nie zardzewieć po deszczu
Po wielu dniach suszy spadł deszcz. Padało 5 no może 7 minut. Wow :) Za godzinę drogi były już suche, więc po obejrzeniu "oszałamiającego" widowiska jakim było odpadnięcie Pogoni z Pucharu Polski trzeba było się ruszyć, co by się korozja nie wdała w moje stare kości. Postanowiłem pojeździć po okolicy, bo nie byłem pewien, czy to aby na pewno już koniec opadów.
Jeżdżenie po dobrze znanych drogach nie było by warte wspominania, gdyby nie jedno zdarzenie. Dojeżdżam do przejazdu kolejowego z automatycznymi szlabanami. Te podniesione, światła nie błyskają. Na wszelki wypadek spoglądam sobie w lewo, prawo, przejeżdżam przez tory i ....o mało nie przypierniczyłem w szlaban. WTF?
Zawróciłem i przyjrzałem się zjawisku.
Trzy szlabany podniesione, jeden opuszczony, czyli sposób na podniesienie statystyki wypadków na przejazdach
Jak widać na powyższym obrazku jeden z szlabanów jakoś się nie podniósł i nic tego nie sygnalizowało. Interesujące, że najwyraźniej nie ma systemu, który sygnalizował by taką awarię, bo na dobrą sprawę coś powinno ostrzegać kierowców. Idąc dalej. Skąd mam wiedzieć, że to jeden się nie podniósł, a nie trzy nie opadły? A tyle w TV różni rzecznicy PKP trąbią o nieostrożnych kierowcach. Ehhh.
W domu oczywiście dostałem burę od małżowiny, bo wróciłem tak późno, czyli 10 minut po zmroku, a byłem "ubrany na czarno i pewnie bez świateł pojechałem i na dodatek telefonu nie odebrałem" - 7 minut wcześniej - itd itd itd :). Jak wychodziłem to powiedziałem, że będę za 2 godziny, a nie było mnie dokładnie 1:40:17. Cóż, nie pierwszy raz szczególna teoria względności Einsteina znajduje potwierdzenie w praktyce. W różnych miejscach czas płynie z różną prędkością w zależności od obserwatora. Szczególnie często ma to miejsce w sklepach z ciuchami, ale jak widać nie tylko :)
Jeżdżenie po dobrze znanych drogach nie było by warte wspominania, gdyby nie jedno zdarzenie. Dojeżdżam do przejazdu kolejowego z automatycznymi szlabanami. Te podniesione, światła nie błyskają. Na wszelki wypadek spoglądam sobie w lewo, prawo, przejeżdżam przez tory i ....o mało nie przypierniczyłem w szlaban. WTF?
Zawróciłem i przyjrzałem się zjawisku.
Trzy szlabany podniesione, jeden opuszczony, czyli sposób na podniesienie statystyki wypadków na przejazdach
Jak widać na powyższym obrazku jeden z szlabanów jakoś się nie podniósł i nic tego nie sygnalizowało. Interesujące, że najwyraźniej nie ma systemu, który sygnalizował by taką awarię, bo na dobrą sprawę coś powinno ostrzegać kierowców. Idąc dalej. Skąd mam wiedzieć, że to jeden się nie podniósł, a nie trzy nie opadły? A tyle w TV różni rzecznicy PKP trąbią o nieostrożnych kierowcach. Ehhh.
W domu oczywiście dostałem burę od małżowiny, bo wróciłem tak późno, czyli 10 minut po zmroku, a byłem "ubrany na czarno i pewnie bez świateł pojechałem i na dodatek telefonu nie odebrałem" - 7 minut wcześniej - itd itd itd :). Jak wychodziłem to powiedziałem, że będę za 2 godziny, a nie było mnie dokładnie 1:40:17. Cóż, nie pierwszy raz szczególna teoria względności Einsteina znajduje potwierdzenie w praktyce. W różnych miejscach czas płynie z różną prędkością w zależności od obserwatora. Szczególnie często ma to miejsce w sklepach z ciuchami, ale jak widać nie tylko :)
- DST 37.10km
- Czas 01:37
- VAVG 22.95km/h
- VMAX 44.30km/h
- Temperatura 22.0°C
- Kalorie 1108kcal
- Podjazdy 102m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Bukowe orzeszki
Nie ukrywam, że do powyższego tytułu zainspirował mnie jeden z bikestatowych KOKSÓW :) Faktycznie wjechanie trzy razy pod rząd Drogą Bieszczadzką ze średnią koło 20 to są orzeszki. Dobra, kiedyś się zatnę i zrobię Bukowe cojones :)
Pomysł na tripa był spontaniczny. Popołudniu byłem u weterynarza na "przeglądzie" mojej żółwicy. Wróciłem do domu po 18 a dziś wypadało dla zachowania mikrocyklu treningowego (ha, ha) wyskoczyć na rower. No to Puszcza do zmroku. Tym razem do Drogi Bieszczadzkiej dojechałem nie jak zwykle przez Sosnówko, tylko skrótem bezpośrednio od Śmierdnicy. Wiedziałem, że jest tam droga ale na pewnym odcinku zawsze było gigantyczne błocko i ją omijałem aby uniknąć taplania. Tym razem skorzystałem z suszy i rzeczywiście dało się przejechać "suchym kołem" . Oprócz wilgotnej ziemi w miejscu błocka, było sporo piachu. Zupełnie jak na plaży. Więc było z 50 metrów spaceru.
Jak wspomniałem wyżej Drogę Bieszczadzką przejechałem trzy razy po rząd góra dół. No może nie całą, bo do ławeczki a nie do końca stravowego segmentu, ale to w sumie bez znaczenia. Co wjazd to odrobinę ciemniej. No nie wiem, czy to mi przed oczami tak się robiło, czy naturalnie zmrok zapadał :)
Za każdym przyglądały mi się za sarny, które stały sobie przy lizawce. Przy trzecim podjeździe nie wytrzymałem i stanąłem, aby cyknąć im fotkę. Wtedy oczywiście uciekły.
Powrót do domu przez Drogę Górską. Zjazd w półmroku po szutrze, który zrobił się bardzo sypki i nafaszerowany większymi kamykami był dość niebezpieczny jak na moje oponki. Do domu wróciłem równo ze zmrokiem, czyli bury od żony nie było ;)
Pomysł na tripa był spontaniczny. Popołudniu byłem u weterynarza na "przeglądzie" mojej żółwicy. Wróciłem do domu po 18 a dziś wypadało dla zachowania mikrocyklu treningowego (ha, ha) wyskoczyć na rower. No to Puszcza do zmroku. Tym razem do Drogi Bieszczadzkiej dojechałem nie jak zwykle przez Sosnówko, tylko skrótem bezpośrednio od Śmierdnicy. Wiedziałem, że jest tam droga ale na pewnym odcinku zawsze było gigantyczne błocko i ją omijałem aby uniknąć taplania. Tym razem skorzystałem z suszy i rzeczywiście dało się przejechać "suchym kołem" . Oprócz wilgotnej ziemi w miejscu błocka, było sporo piachu. Zupełnie jak na plaży. Więc było z 50 metrów spaceru.
Jak wspomniałem wyżej Drogę Bieszczadzką przejechałem trzy razy po rząd góra dół. No może nie całą, bo do ławeczki a nie do końca stravowego segmentu, ale to w sumie bez znaczenia. Co wjazd to odrobinę ciemniej. No nie wiem, czy to mi przed oczami tak się robiło, czy naturalnie zmrok zapadał :)
Za każdym przyglądały mi się za sarny, które stały sobie przy lizawce. Przy trzecim podjeździe nie wytrzymałem i stanąłem, aby cyknąć im fotkę. Wtedy oczywiście uciekły.
Powrót do domu przez Drogę Górską. Zjazd w półmroku po szutrze, który zrobił się bardzo sypki i nafaszerowany większymi kamykami był dość niebezpieczny jak na moje oponki. Do domu wróciłem równo ze zmrokiem, czyli bury od żony nie było ;)
- DST 47.30km
- Teren 6.00km
- Czas 02:06
- VAVG 22.52km/h
- VMAX 46.40km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 1523kcal
- Podjazdy 411m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 sierpnia 2015
Puszcza Bukowa na leniu
Dziś rano miałem rowerowego lenia, ale wypadało zmusić organizm to jakiegoś wysiłku więc pojechałem do Puszczy Bukowej. Na początek dwa razy Smocza. W trakcie jazdy przypomniałem sobie to drodze w kierunku ogrodu dendrologicznego, którą jechałem ostatni raz chyba na nartach biegowych :) Droga fajna, na początku lekki spadek potem coraz bardziej stromo. Wąska, między drzewami, ostre zakręty. Gdyby nie dużo piachu na asfalcie, byłoby idealnie. Zjechałem do bruk, zawróciłem i wjechałem do góry. Na początku jest mocno stromo. Strava pokazuje nawet 16% potem się wypłaszcza. Wole podjazdy o charakterystyce odwrotnej, ale i tak jak na nasze liche warunki ten jest niezły.
Potem pojechałem w kierunku Dobropola. Tak dobrze mi się jechało, że już nie chciało mi się zawracać i robić podjazdu więc przez Stare Czarnowo i Wielgowo wróciłem do domu. Fotek też jakoś dziś nie robiłem.
Jak leń to leń :)
Nie mniej i tak prawie pół kilometra w pionie udało się wykręcić.
Potem pojechałem w kierunku Dobropola. Tak dobrze mi się jechało, że już nie chciało mi się zawracać i robić podjazdu więc przez Stare Czarnowo i Wielgowo wróciłem do domu. Fotek też jakoś dziś nie robiłem.
Jak leń to leń :)
Nie mniej i tak prawie pół kilometra w pionie udało się wykręcić.
- DST 58.20km
- Czas 02:34
- VAVG 22.68km/h
- VMAX 59.40km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 1912kcal
- Podjazdy 473m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 sierpnia 2015
Zachód słońca w Lubczynie
Jak temperatura opadła z poziomu tropikalnego do subtropikalnego pojechałem do Lubczyny zobaczyć zachód słońca. Troszkę okrężną drogą więc lekko się spóźniłem.
Plaża w Lubczynie
W Czarnej Łące zauważyłem nowy kościół.... Polowy, że tak to określę. Hmmm... pierwszy dzień urzędowania nowego prezydenta i już takie zmiany? W sumie to jeżeli są już kościoły namioty, to w przyszłe wakacje jest szansa na taką "inwestycję" na każdym kempingu i polu namiotowym...
Kościół namiotowy, namiot kościołowy?
Tak po za tym to koło 21 robi się fajny chłodek. Tempo jazdy konkretne jak na trekkinga, bo pojechałem z juniorem i poszliśmy po zmianach, tak dla lekkiego przetarcia przed Miedwiem.
Plaża w Lubczynie
W Czarnej Łące zauważyłem nowy kościół.... Polowy, że tak to określę. Hmmm... pierwszy dzień urzędowania nowego prezydenta i już takie zmiany? W sumie to jeżeli są już kościoły namioty, to w przyszłe wakacje jest szansa na taką "inwestycję" na każdym kempingu i polu namiotowym...
Kościół namiotowy, namiot kościołowy?
Tak po za tym to koło 21 robi się fajny chłodek. Tempo jazdy konkretne jak na trekkinga, bo pojechałem z juniorem i poszliśmy po zmianach, tak dla lekkiego przetarcia przed Miedwiem.
- DST 49.40km
- Czas 01:51
- VAVG 26.70km/h
- VMAX 38.90km/h
- Temperatura 26.0°C
- Kalorie 1540kcal
- Podjazdy 86m
- Sprzęt Kellys Axis
- Aktywność Jazda na rowerze